REKLAMA
Rok 2022 okazał się tym pierwszym, kiedy ciche plany o dwukrotnym powrocie w Tatry udało mi się zrealizować - i w październiku zawitałem tu ponownie. Teraz jednak wiele planów pokrzyżowała pogoda - licząc na drugi rok ze "złotymi Tatrami" w pierwszej połowie października przeliczyłem się i zastałem pierwszy raz w moich górskich wyjazdach... białe Tatry. Zaskakująco intensywny pierwszy epizod zimowy, który nadszedł w połowie września nie tylko nie minął do mojego przyjazdu w Tatry, ale nawet się pogłębił.
Z jednej strony zmusiło mnie to do całkowitej zmiany planu wędrówek - miałem nadzieję m.in. na wznowienie przygody z Orlą Percią od miejsca, gdzie rok temu z niej zszedłem, ale z drugiej strony wynikły z tego zupełnie nowe doświadczenia, z których bardzo się cieszę - zwłaszcza z pierwszych wędrówek po śniegu, gdzie bez raczków na nogach nie dałoby już rady się bezpiecznie przemieszczać. Takim oto sposobem powróciłem na Czerwone Wierchy - wreszcie za trzecim podejściem mając "lampę" na niebie i widoczność panoram, z których ten masyw tak zasłynął, a które w 2018 i 2021 po mozolnym podejściu uciekały mi w zalewie chmur wszystko zakrywających.
Odwiedziłem też Staw Smreczyński, jaki czekał niezrealizowany od trzech sezonów, a który stał się moim ulubionym bardziej od Morskiego Oka - panoramy na najwyższe szczyty Tatr Zachodnich nie ustępujące tym z Tatr Wysokich, a cisza jaka tu panowała nieporównywalna nawet z najspokojniejszymi dniami nad Morskim Okiem.
Jedno z najbardziej pozytywnych zaskoczeń, ale też jedyna nowość jeśli chodzi o miejsca patrząc na cały pobyt. Właściwie jedna z dwóch nowości - tę drugą stanowiło schronisko Murowaniec i jedna noc tam spędzona z wcześniejszą rezerwacją zakładającą wznowienie wędrówki Orlą Percią. Właściwie niestety nie jest to już schronisko tylko hotel, ponieważ bez rezerwacji nie można tam liczyć na jakikolwiek nocleg awaryjny po zmroku. Niestety widząc jak intensywne opady śniegu się stają i jak sąsiedzi z pryczy niżej rezygnują z Orlej Perci pomimo dysponowania sprzętem typowo zimowym - sam także wiedziałem, że nie ma sensu się na nią pchać.
Jeśli oni z rakami, linami i czekanami uznali, że warunki są ponad ich możliwości, to ja ze swoimi raczkami tym bardziej nie miałbym czego tam szukać. Chyba tylko wypadku, z łatwym do przewidzenia finałem. Pobyt w Murowańcu zaplanowany na 4 dni skróciłem do jednej nocy i zszedłem na stałą już od 2020 roku kwaterę szczęśliwie mogąc się zameldować 3 dni przed terminem.
Z tonącej w śniegu Hali Gąsienicowej praktycznie nigdzie bym nie był w stanie bezpiecznie wyjść wyżej, a schodząc do kwatery otworzyła się paleta możliwości na wędrówki dolinami czy do wspomnianego Stawu Smreczyńskiego, ponieważ poniżej 1500 m zima jeszcze wtedy nie zeszła.
Innego dnia powroty na Nosal (to już właściwie stały punkt programu - czy to na rozgrzewkę, czy na pożegnanie, czy w razie próby nie zmarnowania dnia na siedzenie w pokoju, na Wielki Kopieniec gdzie przesiedziałem chyba trzy godziny korzystając ze słonecznej pogody i zaledwie kilkuosobowej frekwencji na szczycie gwarantującej ciszę, jakiej w górach zawsze szukam. Chociaż jeśli idzie o tą ciszę, to najpiękniejszej doświadczyłem innego dnia, kończąc wędrówkę znaną już granią z Kasprowego ku Giewontowi utwierdzając się przy okazji w przekonaniu, że to jeden z moich ulubionych odcinków. Tak głuchej ciszy w pełnym tego słowa znaczeniu nie czułem chyba jeszcze ani razu, czemu sprzyjał fakt, że między poprzedzającymi mnie turystami a tymi za mną były tego dnia przerwy nawet kilkunastominutowe. Pusto i cicho tak bardzo, że najchętniej zapakowałbym tą ciszę do plecaka lub chociaż jakiegoś słoika i zabrał ze sobą do domu, żeby móc częściej się nią cieszyć. Coś pięknego, nie chciało się schodzić do doliny.
Im bliżej końca pobytu tym coraz więcej jesiennych barw w dolinach i na halach, ale szlaki pierwotnie planowane do wędrówek niestety nadal bardziej zimowe, niż jesienne. Prawie codziennie dużo słonecznej pogody, znacznie stabilniejsza aura, niż bywa wiosną czy latem, ale to co panowało w dolinach było zupełną odwrotnością do tego co się działo na wysokogórskich odcinkach. Bardzo wiele osób wpadło w tę pokusę - prawie dzień po dniu słyszałem o czyjejś śmierci. Szósty sezon moich tatrzańskich przygód okazał się tym, w którym trafiłem na - jak to ujął pracownik TPN u w czasie jednej z prelekcji na szlaku - najbardziej zdradliwy typ pogody, na jaki można w Tatrach trafić. Ciepła słoneczna aura odczuwana w mieście i na niżej położonych szlakach kusi by iść wyżej. Wyżej zaś aura w wydaniu takim, że typowo zimowy sprzęt nie sprawdzi się jeszcze tak dobrze jak w warunkach regularnej zimy (śniegu już sporo, ale na przykład żeby wbić czekan w razie potrzeby - wciąż go za mało), a znowu bez tego zimowego sprzętu nie da się w pełnym bezpieczeństwie wędrować. Szklane góry. Na czas mojego pobytu przypadło ponad 40 wypadków i interwencji TOPRu, a w tym niestety ponad 10 ofiar.
Aż takiej czarnej serii dzień po dniu w czasie moich pobytów w Tatrach nie pamiętam. Ludzie spadali dosłownie z miejsc, które jeszcze kilka dni wcześniej od paru miesięcy stanowiły plan moich wędrówek. Miało być wznowienie przygody z Orlą Percią, Kozi Wierch, Granaty - trzeba było anulować. Miał być powrót nad Morskie Oko i czwarta rok po roku próba zmierzenia się z Mięguszowiecką Przełęczą pod Chłopkiem - trzeba było anulować. Miały być Niżne Rysy - trzeba było anulować. Tatry nie pozwoliły wykonać czegokolwiek co przede wszystkim planowałem, za to pokazały piękną scenerię w zupełnie nowym wydaniu, jakby nagradzając decyzję o zmianie praktycznie całego planu. Koniec końców lepiej wrócić do domu w jednym kawałku i móc spróbować innym razem. Jestem pewien, gdy w czasie moich wędrówek według zmienionego planu nad głową co chwilę przelatywał TOPR-owski „Sokół”, a Tatry co chwilę zabierały kolejne osoby - że wszystkie z nich też zakładały, że wrócą ze szlaku.
Dziś bogatszy o nowe doświadczenia, spośród których najbardziej cieszy przejście całych Czerwonych Wierchów w raczkach po całkiem głębokim jak na październik śniegu, cieszę się, że wróciłem do domu cały i zdrowy. Nie wiem co przyniesie kolejny rok, czy będę kombinował dalej ze szlakami jakie teraz umknęły, czy jednak spróbuję odmiany - bo Bieszczady ciągle chodzą mi po głowie, ale na razie jeszcze jest czas. Cieszę się z dwukrotnego w tym roku przybycia w Tatry, zwłaszcza bardzo radosnego i owocnego dla rodziców pobytu sierpniowego, a że październikowy zmusił do całkowitej reorganizacji wędrówek dając więcej zimy, niż jesieni - to traktuję jako ciekawą nowość, bo sam z siebie raczej nie prędko bym planował wyjazd w białe Tatry - a tak same one z własnej inicjatywy zechciały mi się w ten sposób zaprezentować, żebym przekonał się na własnej skórze jaką frajdę mogą dawać górskie wędrówki w śniegu. No i fajnie!
Tomek Gołombek
Z jednej strony zmusiło mnie to do całkowitej zmiany planu wędrówek - miałem nadzieję m.in. na wznowienie przygody z Orlą Percią od miejsca, gdzie rok temu z niej zszedłem, ale z drugiej strony wynikły z tego zupełnie nowe doświadczenia, z których bardzo się cieszę - zwłaszcza z pierwszych wędrówek po śniegu, gdzie bez raczków na nogach nie dałoby już rady się bezpiecznie przemieszczać. Takim oto sposobem powróciłem na Czerwone Wierchy - wreszcie za trzecim podejściem mając "lampę" na niebie i widoczność panoram, z których ten masyw tak zasłynął, a które w 2018 i 2021 po mozolnym podejściu uciekały mi w zalewie chmur wszystko zakrywających.
Odwiedziłem też Staw Smreczyński, jaki czekał niezrealizowany od trzech sezonów, a który stał się moim ulubionym bardziej od Morskiego Oka - panoramy na najwyższe szczyty Tatr Zachodnich nie ustępujące tym z Tatr Wysokich, a cisza jaka tu panowała nieporównywalna nawet z najspokojniejszymi dniami nad Morskim Okiem.
Jedno z najbardziej pozytywnych zaskoczeń, ale też jedyna nowość jeśli chodzi o miejsca patrząc na cały pobyt. Właściwie jedna z dwóch nowości - tę drugą stanowiło schronisko Murowaniec i jedna noc tam spędzona z wcześniejszą rezerwacją zakładającą wznowienie wędrówki Orlą Percią. Właściwie niestety nie jest to już schronisko tylko hotel, ponieważ bez rezerwacji nie można tam liczyć na jakikolwiek nocleg awaryjny po zmroku. Niestety widząc jak intensywne opady śniegu się stają i jak sąsiedzi z pryczy niżej rezygnują z Orlej Perci pomimo dysponowania sprzętem typowo zimowym - sam także wiedziałem, że nie ma sensu się na nią pchać.
Jeśli oni z rakami, linami i czekanami uznali, że warunki są ponad ich możliwości, to ja ze swoimi raczkami tym bardziej nie miałbym czego tam szukać. Chyba tylko wypadku, z łatwym do przewidzenia finałem. Pobyt w Murowańcu zaplanowany na 4 dni skróciłem do jednej nocy i zszedłem na stałą już od 2020 roku kwaterę szczęśliwie mogąc się zameldować 3 dni przed terminem.
Z tonącej w śniegu Hali Gąsienicowej praktycznie nigdzie bym nie był w stanie bezpiecznie wyjść wyżej, a schodząc do kwatery otworzyła się paleta możliwości na wędrówki dolinami czy do wspomnianego Stawu Smreczyńskiego, ponieważ poniżej 1500 m zima jeszcze wtedy nie zeszła.
Innego dnia powroty na Nosal (to już właściwie stały punkt programu - czy to na rozgrzewkę, czy na pożegnanie, czy w razie próby nie zmarnowania dnia na siedzenie w pokoju, na Wielki Kopieniec gdzie przesiedziałem chyba trzy godziny korzystając ze słonecznej pogody i zaledwie kilkuosobowej frekwencji na szczycie gwarantującej ciszę, jakiej w górach zawsze szukam. Chociaż jeśli idzie o tą ciszę, to najpiękniejszej doświadczyłem innego dnia, kończąc wędrówkę znaną już granią z Kasprowego ku Giewontowi utwierdzając się przy okazji w przekonaniu, że to jeden z moich ulubionych odcinków. Tak głuchej ciszy w pełnym tego słowa znaczeniu nie czułem chyba jeszcze ani razu, czemu sprzyjał fakt, że między poprzedzającymi mnie turystami a tymi za mną były tego dnia przerwy nawet kilkunastominutowe. Pusto i cicho tak bardzo, że najchętniej zapakowałbym tą ciszę do plecaka lub chociaż jakiegoś słoika i zabrał ze sobą do domu, żeby móc częściej się nią cieszyć. Coś pięknego, nie chciało się schodzić do doliny.
Im bliżej końca pobytu tym coraz więcej jesiennych barw w dolinach i na halach, ale szlaki pierwotnie planowane do wędrówek niestety nadal bardziej zimowe, niż jesienne. Prawie codziennie dużo słonecznej pogody, znacznie stabilniejsza aura, niż bywa wiosną czy latem, ale to co panowało w dolinach było zupełną odwrotnością do tego co się działo na wysokogórskich odcinkach. Bardzo wiele osób wpadło w tę pokusę - prawie dzień po dniu słyszałem o czyjejś śmierci. Szósty sezon moich tatrzańskich przygód okazał się tym, w którym trafiłem na - jak to ujął pracownik TPN u w czasie jednej z prelekcji na szlaku - najbardziej zdradliwy typ pogody, na jaki można w Tatrach trafić. Ciepła słoneczna aura odczuwana w mieście i na niżej położonych szlakach kusi by iść wyżej. Wyżej zaś aura w wydaniu takim, że typowo zimowy sprzęt nie sprawdzi się jeszcze tak dobrze jak w warunkach regularnej zimy (śniegu już sporo, ale na przykład żeby wbić czekan w razie potrzeby - wciąż go za mało), a znowu bez tego zimowego sprzętu nie da się w pełnym bezpieczeństwie wędrować. Szklane góry. Na czas mojego pobytu przypadło ponad 40 wypadków i interwencji TOPRu, a w tym niestety ponad 10 ofiar.
Aż takiej czarnej serii dzień po dniu w czasie moich pobytów w Tatrach nie pamiętam. Ludzie spadali dosłownie z miejsc, które jeszcze kilka dni wcześniej od paru miesięcy stanowiły plan moich wędrówek. Miało być wznowienie przygody z Orlą Percią, Kozi Wierch, Granaty - trzeba było anulować. Miał być powrót nad Morskie Oko i czwarta rok po roku próba zmierzenia się z Mięguszowiecką Przełęczą pod Chłopkiem - trzeba było anulować. Miały być Niżne Rysy - trzeba było anulować. Tatry nie pozwoliły wykonać czegokolwiek co przede wszystkim planowałem, za to pokazały piękną scenerię w zupełnie nowym wydaniu, jakby nagradzając decyzję o zmianie praktycznie całego planu. Koniec końców lepiej wrócić do domu w jednym kawałku i móc spróbować innym razem. Jestem pewien, gdy w czasie moich wędrówek według zmienionego planu nad głową co chwilę przelatywał TOPR-owski „Sokół”, a Tatry co chwilę zabierały kolejne osoby - że wszystkie z nich też zakładały, że wrócą ze szlaku.
Dziś bogatszy o nowe doświadczenia, spośród których najbardziej cieszy przejście całych Czerwonych Wierchów w raczkach po całkiem głębokim jak na październik śniegu, cieszę się, że wróciłem do domu cały i zdrowy. Nie wiem co przyniesie kolejny rok, czy będę kombinował dalej ze szlakami jakie teraz umknęły, czy jednak spróbuję odmiany - bo Bieszczady ciągle chodzą mi po głowie, ale na razie jeszcze jest czas. Cieszę się z dwukrotnego w tym roku przybycia w Tatry, zwłaszcza bardzo radosnego i owocnego dla rodziców pobytu sierpniowego, a że październikowy zmusił do całkowitej reorganizacji wędrówek dając więcej zimy, niż jesieni - to traktuję jako ciekawą nowość, bo sam z siebie raczej nie prędko bym planował wyjazd w białe Tatry - a tak same one z własnej inicjatywy zechciały mi się w ten sposób zaprezentować, żebym przekonał się na własnej skórze jaką frajdę mogą dawać górskie wędrówki w śniegu. No i fajnie!
Tomek Gołombek
PRZECZYTAJ JESZCZE